Skandal w Paryżu

Lech Kaczyński:

Ja jestem z Polski i jestem honorowym prezesem największej partii opozycyjnej. Mój ojciec walczył całe życie o niepodległość. Wielu moich krewnych straciło z tego powodu życie. Mogę sobie zatem pozwolić, żeby powiedzieć, że Polacy nie chcą Euro. Chcę Pana po prostu poinformować, jak to odczuwają Polacy.

Życzę Panu, aby był Pan w stanie wykonać program Waszego przewodnictwa. Aby udało się Wam osiągnąć to, czego życzy Pan obywatelom europejskim.

Nicolas Sarkozy:

Jeżeli mówi Pan o wprowadzeniu Euro i zniewadze polskich wyborców, to muszę z kolei przypomnieć, że największą zniewagą wobec polskiego elektoratu jest nierespektowanie tego, co zostało przegłosowane w referendum akcesyjnym. Ja spotkałem się w Polsce z kimś, za kim stoi zdanie większości w kraju, a Pan, panie Kaczyński, jest rzecznikiem poglądów, które w Polsce są mniejszościowe. To jest namacalny wynik referendum.

Lech Kaczyński:

Pan nie będzie mi mówił, jakie poglądy mają Polacy. Jako Polak wiem to najlepiej.

Nicolas Sarkozy:

Ja nie spekuluję o poglądach Polaków. Ja tylko stwierdzam, jakie są wymierne dane o ich stanowisku, wynikające z referendum.

Źródło: Fronda czy jakoś tak.

Czyjego podpisu brakuje pod Traktatem z Lizbony?

Przy okazji sporu o treść instrukcji na szczyt UE przygotowanej przez rząd dla Prezydenta szef jego Kancelarii Piotr Kownacki stwierdził, że ratyfikacja należy do prerogatyw Prezydenta. I po raz kolejny minął się z prawdą.

Co więcej w tym kierunku brnie też sam Lech Kaczyński: „jeśli chodzi o ratyfikację Traktatu Lizbońskiego to jest to zupełnie inna sprawa”. „To jest w ogóle moje uprawnienie, więc instrukcja rządu w sprawie ratyfikacji traktatu może budzić zasadnicze wątpliwości”.

Przypomnijmy więc, iż tzw. prerogatywami nazywa się samodzielne uprawnienia Prezydenta RP wymienione w art. 144 ust. 3 Konstytucji RP.

Konstytucja RP stanowi, iż co do zasady Akty urzędowe Prezydenta Rzeczypospolitej wymagają dla swojej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów, który przez podpisanie aktu ponosi odpowiedzialność przed Sejmem (por. art. 144 ust. 2 Konstytucji). Natomiast samodzielne uprawnienia Prezydenta sprowadza do wyjątku w postaci listy prerogatyw określonej w art. 144 ust. 3. Tym samym Prezydent może podjąć ważną decyzję w zakresie przyznanych mu prerogatyw a poza nim tylko za zgodą Premiera wyrażoną przez kontrasygnatę.

Jak łatwo samemu się przekonać na liście prerogatyw Prezydenta nie znajdziemy ratyfikacji umów międzynarodowych (w tej kwestii nie ma wątpliwości nawet ulubiony w Kancelarii Prezydenta prof. Sarnecki), co jest zresztą całkiem zrozumiałe w sytuacji gdy Konstytucja powierza prowadzenie polityki zagranicznej Radzie Ministrów.

Tym samym ratyfikacja Traktatu z Lizbony będzie wymagała potwierdzenia podpisu Prezydenta przez Premiera. Instrukcja rządu w tym zakresie jest całkowicie na miejscu bowiem to Prezes Rady Ministrów przez potwierdzenie podpisu Prezydenta bierze odpowiedzialność za ratyfikację Traktatu.

Jeśli ktoś jeszcze miałby wątpliwości co do kontrasygnowania ratyfikacji – poniżej przykład ze schyłkowej IV RP.

Więcej w sprawie kontrasygnaty w moim wcześniejszym wpisie „Prezydent ubezwłasnowolniony częściowo”.

Prezydent ubezwłasnowolniony częściowo

Prezydent RP Lech Kaczyński postanowił ostatnio udzielić wykładu z dziedziny prawa konstytucyjnego. Koncentrując się rzecz jasna na swoich uprawnieniach korzystał chyba z innej Konstytucji więc pozwolę sobie uzupełnić jego wywód w oparciu o Konstytucję RP z dnia 2 kwietnia 1997 r. oraz orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego.

Przy całym politycznym znaczeniu wiązanym z wyborami Prezydenta mało kto zadaje sobie trud żeby sprawdzić, że zakres uprawnień przyznanych mu w tzw. Konstytucji Wielkanocnej jest dość ubogi. Co więcej, tylko wybrane z nich może on wykonywać samodzielnie, bez potwierdzenia przez Prezesa Rady Ministrów. Te wybrane samodzielne uprawnienia Prezydenta są tradycyjnie nazywane prerogatywami.

Konstytucja RP stanowi, iż co do zasady Akty urzędowe Prezydenta Rzeczypospolitej wymagają dla swojej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów, który przez podpisanie aktu ponosi odpowiedzialność przed Sejmem (por. art. 144 ust. 2 Konstytucji). Natomiast samodzielne uprawnienia Prezydenta sprowadza do wyjątku w postaci listy prerogatyw określonej w art. 144 ust. 3. Tym samym Prezydent może podjąć ważną decyzję w zakresie przyznanych mu prerogatyw a poza nim tylko za zgodą Premiera wyrażoną przez kontrasygnatę.

Konstytucja wprost wiąże kontrasygnatę z wzięciem odpowiedzialności przez Premiera poprzez zatwierdzenie przez niego decyzji Prezydenta, który nie ponosi odpowiedzialności przed Sejmem. Ta zasada obowiązuje również w stosunku do kompetencji kreacyjnych Prezydenta tj. powoływania przez niego osób na dane stanowiska.

Zgodnie z katalogiem prerogatyw zawartym w art. 144 ust. 3 Prezydent może bez kontrasygnaty powoływać Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, Prezesa i Wiceprezesa Trybunału Konstytucyjnego, Prezesa Naczelnego Sądu Administracyjnego, prezesów Sądu Najwyższego oraz wiceprezesów Naczelnego Sądu Administracyjnego, członków Rady Polityki Pieniężnej, członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego, członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji , szefa własnej Kancelarii oraz wnioskować do Sejmu o powołanie Prezesa Narodowego Banku Polskiego (celowo nie wymieniam powoływania Premiera i ministrów). Trzeba zaznaczyć, że i w ramach tego katalogu swoboda Prezydenta bywa często dość iluzoryczna jak w wypadku powoływania Prezesa i Wiceprezesa TK spośród kandydatów wskazywanych przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów Trybunału.

W pozostałych przypadkach Prezydent musi uzyskać kontrasygnatę Premiera na danym akcie nominacji. Taką ewentualność przewiduje sama Konstytucja pozostawiając poza katalogiem prerogatyw Prezydenta mianowanie Szefa Sztabu Generalnego i dowódców rodzajów Sił Zbrojnych (por. 134 KRP) oraz mianowania ambasadorów (por. art. 133 KRP).

I tutaj dochodzimy do sedna. Czy Premier może odmówić złożenia podpisu? Czy może wpływać w ten sposób na decyzję Prezydenta? Na oba pytania twierdzącej odpowiedzi udzielił Trybunał Konstytucyjny w wyroku dnia 23 marca 2006 r. Sygn. akt K 4/06, rozpatrując bardzo podobną sprawę, zgodności z Konstytucją powoływania przez Prezydenta Przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.

Trybunał rozpatrując przedmiotową sprawę stwierdził

Przyznanie Prezydentowi uprawnienia do powołania i odwołania Przewodniczącego Rady nie może być uznane za zgodne z obowiązującym porządkiem konstytucyjnym. Jak trafnie wskazują wnioskodawcy, akty urzędowe Prezydenta, zgodnie z art. 144 ust. 2 Konstytucji, wymagają dla swej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów (kontrasygnaty). Kontrasygnata jest instytucją konstytucyjną, a więc ustawa zwykła nie może określać, które akty urzędowe podlegają współpodpisaniu, ani też nie może stanowić, które zwolnione są z tego wymogu (zob. A. Frankiewicz, Kontrasygnata aktów urzędowych Prezydenta RP, Kraków 2004, s. 140). Kontrasygnata nie jest czynnością ceremonialną, lecz konstrukcją, która służy wzięciu przez Prezesa Rady Ministrów – który przez podpisanie aktu ponosi odpowiedzialność przed Sejmem – odpowiedzialności politycznej za akt Prezydenta, który nie odpowiada parlamentarnie za swoją decyzję. W konsekwencji oznacza to, że rząd (Prezes Rady Ministrów) stałby się współuczestnikiem decyzji o obsadzie stanowiska Przewodniczącego Krajowej Rady.

(…)

Oznaczałoby to, że powołując (odwołując) Przewodniczącego KRRiT Prezydent RP każdorazowo musiałby uzyskiwać zgodę (podpis, kontrasygnatę) Prezesa Rady Ministrów na ten akt urzędowy. Przyjęcie rozwiązania, zgodnie z którym Prezes Rady Ministrów posiada faktyczny wpływ na obsadę kierowniczego urzędu w KRRiT, uzależnia Przewodniczącego od rządu i tym samym ogranicza jego samodzielność. Rozwiązanie to w konsekwencji ogranicza także niezależność KRRiT – organu państwa wykonującego swoje zadania w obszarze ochrony prawa i kontroli państwowej. Prowadzi także do zachwiania pozycji KRRiT jako szczególnego organu, którego racją istnienia jest wypełnianie zadań w zakresie funkcjonowania mediów elektronicznych niezależnie od rządu.

Cytowane orzeczenie nie pozostawia wątpliwości, iż instytucja kontrasygnaty daje Premierowi „faktyczny wpływ na obsadę” danego stanowiska a on sam staje się „współuczestnikiem tej decyzji”.

Krzysztof Leski w swoim tekście podał kilka trybów możliwej nominacji(jest zresztą jeszcze kilka innych np. wspomniany wyżej wybór spośród kilku przedstawionych kandydatów), tyle że ich zastosowanie nie zmienia ogólnych reguł ustalonych w Konstytucji. Każdy akt Prezydenta musi być bowiem oceniany na gruncie art. 144 KRP.

W powołanym wyżej orzeczeniu Trybunał wyraźnie podkreślił, iż prerogatywy Prezydenta mają charakter wyjątku i powinny być interpretowane ściśle

Art. 144 ust. 3 Konstytucji jest jednym z kluczowych przepisów kształtujących ustrojową rolę Prezydenta w systemie konstytucyjnym. Określa on zakres uprawnień Prezydenta realizowanych poza systemem kontroli politycznej Sejmu, i w tym względzie Konstytucja nie dopuszcza żadnych odstępstw. Trybunał Konstytucyjny wielokrotnie wyrażał pogląd, że kompetencje organów nie mogą być wywodzone na zasadzie analogii, lecz zawsze muszą mieć podstawę w wyraźnie sformułowanym przepisie prawa. Zasada ta odnosi się w szczególności do takich kompetencji organu konstytucyjnego, które mają charakter wyjątku od reguły działania tego organu.

Drugą kwestią jest sprawa ususu oraz tego, że odmowa kontrasygnaty powinna być zdarzeniem wyjątkowym, szczególnie wobec decyzji dotyczących nominacji gdyż wtedy stanowi swego rodzaju wotum nieufności wobec danego kandydata, w dodatku wyrażone na ostatnim etapie.

Po pierwsze, nie przywiązywałbym do dotychczasowej praktyki w tym względzie aż tak wielkiej wagi, szczególnie że jeszcze niedawno typowe kontrasygnowane postanowienie Prezydenta wyglądało tak:

Nie skłania mnie to jednak przecież do wniosku, że decyzja Prezydenta wymaga potwierdzenia przez podpisanie przez osobę o tym samym nazwisku.

Wracając do sprawy nominacji ja proponowałbym Prezydentowi sięgnąć raczej ku procedurze znanej dyplomacji gdzie również państwo wysyłające nie ma co do zasady obowiązku konsultowania osoby swojego przedstawiciela z władzami państwa przyjmującego a jednak to robi by uniknąć sprzeciwu tego drugiego. Prezydent może oczywiście próbować stawiać na swoim, nie konsultując swoich decyzji ale w świetle powyższych argumentów nie wróżę mu sukcesu.

Centralne Biuro Adresowe

Arkadiusz Mularczyk, gwiazda pisowskiej palestry (nielicznej ale zawsze) nadal skupia się na tym by udowodnić, że nie zasługuje na posługiwanie się tytułem zawodowym adwokata a przy okazji wykazać, że nie czyta projektów ustaw, które popiera jako poseł.

IAR donosi właśnie, że Poseł PiS Arkadiusz Mularczyk zwrócił się do CBA o odszukanie byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego Jerzego Stępnia, któremu chce wytoczyć proces. W przekazanym mediom oświadczeniu poseł napisał, że wystąpił do CBA z wnioskiem jako do „ostatniej praworządnej instytucji i ostatniej deski ratunku”.

Poseł pisze, że nie udało mu się ustalić miejsca popytu i adresu Jerzego Stępnia, a prezes Trybunału Bogdan Zdziennicki odmówił przekazania korespondencji Stępniowi do celów procesowych”.

Przez chwilę pomyślałem, że może poseł zamierza się zwrócić do Centralnego Biura Adresowego ale przypomniałem sobie co pan poseł osobiście przegłosował w Sejmie:

Art. 1 ust. 2 ustawy o CBA stanowi, że nazwa Centralne Biuro Antykorupcyjne i jej skrót „CBA” przysługuje wyłącznie Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu.

I tak właśnie dawne CBA musiało zakończyć swój żywot.

Adwokatowi Mularczykowi gdyby nadal miał problemy z ustaleniem gdzie przeniosło się CBA służę darmową poradą – interesujące go dane może uzyskać w trybie określonym w rozdziale 8b ustawy o ewidencji ludności i dowodach osobistych składając wniosek w Wydziale Udostępniania Informacji Departamentu Centralnych Ewidencji Państwowych MSWiA ul Domaniewska 36/38, 02-672 Warszawa.

Jakby nadal miał z tym trudności to przed „ostatnią deską ratunku” powinna go uchronić ta sformułowana dla obywateli instrukcja.

A na koniec również gratis dla przypomnienia:

Adwokatowi nie wolno świadomie podawać sądowi nieprawdziwych informacji.

Naruszeniem godności zawodu adwokackiego jest takie postępowanie adwokata, które mogłoby go poniżyć w opinii publicznej lub poderwać zaufanie do zawodu.

Adwokat powinien wykonywać czynności zawodowe według najlepszej woli i wiedzy, z należytą uczciwością, sumiennością i gorliwością. Obowiązkiem adwokata jest stałe podnoszenie kwalifikacji zawodowych i dążenie do utrzymania wysokiej sprawności zawodowej.

Truchtem po genitaliach

Człowiek młody jest naiwny. Wszystko wydaje się proste, nawet lektury szkolne. Dopiero dzisiaj widzę, że miały one uczyć jak postępować z terrorystami. Przejrzałem na oczy po lekturze wpisu Witolda Repetowicza na Europa 21.

Dowiadujemy się dalej o elektrowstrząsach, sodomizacji szczotką czy deptaniu genitaliów, ale nie dowiadujemy się dlaczego sodomizacja szczotką jest niedopuszczalna w celu uzyskania informacji mogącej uratować kilka tysięcy niewinnych osób. Dlaczego terrorysta planujący drugie 9/11 nie ma być podłączony do prądu a jego genitalia deptane w celu uzyskania informacji niezbędnej do neutralizacji jego planów. Życie kilku tysięcy ofiar jest mniej ważne niż bezpieczeństwo jąder czy odbytu Khaleda Mohammada. Tak to rzeczywiście tragiczne.

Wydawało mi się, że już gdzieś czytałem podobne instrukcje w związku z przesłuchaniem jakiegoś wyjątkowo zatwardziałego terrorysty i nie pomyliłem się:

Bicie trwało bez ustanku z parogodzinnymi przerwami. Bito go w trzech postawach: na stojąco – pięścią po twarzy i głowie, leżącego na stołku – kijem i pejczem, oraz na podłodze, gdy mdlał – butami po brzuchu i między nogi. Miażdżono mu również podkowami butów dłonie na kamiennej posadzce, gdy leżał wyczerpany bez sił. Bicie kijem ustało dopiero wtedy, gdy kij złamali mu na głowie.

Niestety wspomniany terrorysta został odbity przez sobie podobnych zanim zdążono wyciągnąć od niego informacje mogące uratować wiele niewinnych osób. Widać, że i te sprawdzone metody wymagają czasem dopracowania ale czego się nie robi dla walki z terroryzmem na wszelkich frontach.

Szkoda tylko, że pomimo tego, że cytowana pozycja nadal jest lekturą szkolną, nauczyciele tak słabo uwypuklają jej instruktażowy charakter.

Traktat z Lizbony a suwerenność

Jeszcze Traktat z Lizbony nie wszedł w życie a już mamy dowody na to, że pociąga za sobą ograniczenie suwerenności państw członkowskich. Pierwszym dowodem są naciski na Irlandię drugim ograniczana właśnie suwerenność Polski.

Traktat w art. 6 ust. 2 przewiduje, że wchodzi w życie 1 stycznia 2009 roku, pod warunkiem że zostaną złożone wszystkie dokumenty ratyfikacyjne lub w przeciwnym razie wchodzi on w życie pierwszego dnia miesiąca następującego po złożeniu dokumentu ratyfikacyjnego przez Państwo-Sygnatariusza, które jako ostatnie dopełni tej formalności.

W tym świetle należy się zastanowić dlaczego tak wielu ludzi, w tym również blogerów Salonu 24 chce ograniczać irlandzką suwerenność wmawiając temu małemu krajowi, że już podjął decyzję i nie ma prawa jej zmienić. Otóż z powyższego przepisu wynika, że nie dość, że Irlandia nie jest ograniczona czasowo w swojej decyzji i może dokonać ratyfikacji Traktatu w każdej chwili to jeszcze może się zdarzyć, że zadecyduje o dacie jego wejścia w życie.

Natomiast uznawanie decyzji wyrażonej w czerwcowym referendum za ostateczną jest takim samym ograniczaniem irlandzkiej suwerenności jak naciski na ten kraj by Traktat ratyfikował.

Ze smutkiem przyjmuje też wypowiedzi Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który postanowił uzależnić suwerenne prawo Rzeczypospolitej do związania się i ratyfikacji porozumień międzynarodowych od decyzji obcego państwa.

Możemy odczuwać wiele sympatii do Irlandczyków, do tego kraju w końcu odwoływały się nawet hasła w ostatniej kampanii wyborczej, ale to nie powód by rezygnować z własnej suwerenności.

Z niepokojem oczekuje czy Prezydent RP nie postanowi usankcjonować tego stanu rzeczy proponując wpisanie do Konstytucji, że Rzeczpospolita Polska w swej polityce nawiązuje do szczytnych tradycji solidarności z siłami wolności i postępu, umacnia przyjaźń i współpracę ze Republiką Irlandii.

 

Jerozolima Nasza

Gazeta Wyborcza postanowiła zrobić prezent swoim czytelnikom z okazji swoich 19. urodzin i udostępniła za darmo dostęp do swojego internetowego archiwum. Dzięki temu można sięgnąć do legendarnych artykułów w rodzaju tego, od którego wziąłem tytuł.

Materiał ten już od dawna wzbudzał wielkie zainteresowanie, szczególnie wśród prawicowych publicystów i blogerów. Stanisław Michalkiewicz w 2006 r. napisał:

W swoim czasie nazwałem „Gazetę Wyborczą” „żydowską gazetą dla Polaków”. Bezpośrednim impulsem do użycia takiego określenia był zamieszczony tam artykuł, będący relacją z posiedzenia izraelskiego Knesetu, poświęconego włączeniu obszaru Jerozolimy do terytorium państwowego Izraela. Mimo entuzjastycznego tonu tej relacji nie byłoby w niej nic osobliwego, gdyby nie tytuł. Wielkie czcionki triumfalnie krzyczały „Jerozolima nasza!”.

Dwa miesiące później znany ze swojej rzetelności bloger Galba odkrywczo stwierdził:

Gazeta Wyborcza pisze głupstwa, inne media nie dają się ogłupić, Gazeta poddaje się i przyznaje się do błędu. Przy okazji pisze o sobie per „polska prasa” czym wprawia rzesze czytelników w osłupienie ponieważ różnymi przymiotnikami już określano Gazetę… ale żeby twierdzić, że jest „polska” (wielki tytuł na pierwszej stronie Gazety krzyczał jakiś czas temu: „Jerozolima nasza!” a odnosił się do oficjalnego przyłączenia tego miasta do zasadniczej części państwa Izrael…)?

Latem zeszłego roku teza przypasowała naszemu salonowemu Trystero:

Polska nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. W kraju, w którym największy opiniotwórczy dziennik tytułuje artykuł relacjonujący głosowanie w Knesecie nad przyszłością Jerozolimy słowami ‚Jerozolima nasza!‚ (to nie jest urban legend, można to sprawdzić w archiwum GW),

Nie wiem dlaczego miałbym sprawdzać po trzech tak znakomitych autorach ale skoro Trystero aż tak zachęca to korzystając z okazji sięgnąłem do archiwum GW. Rzeczywiście znajdziemy tam datowaną na sierpień 1995 r. korespondencję z Tel Awiwu autorstwa naszego znajomego Eliego Barbura zatytułowaną „Jerozolima Nasza” (Gazeta Wyborcza nr 200, wydanie waw z dnia 29/08/1995 ŚWIAT, str. 6). Przytoczmy fragment:

Minister policji Mosze Szachal postanowił zamknąć palestyński Zarząd Radiofonii, Biuro Statystyczne i Departament Zdrowia. Powinny one zaprzestać działalności w ciągu 96 godzin.

W całym tekście posiedzenia Knesetu ani słychu ani widu, o przyłączeniu Jerozolimy też ni słowa, tekst który według Galby miał być na „jedynce” okazuje się tekstem z 6-tej strony GW.

Czyż nie miał racji Lech Kaczyński mówiąc o tworzeniu „nadrzeczywistości”?

Jeśli ktoś chce dotknąć i zobaczyć to pełną treść artykułu można znaleźć na stronach archiwum GW – do 14 maja za darmo.

Bronisław Wildstein i kurioza

Publicysta „Rzeczpospolitej” ma rację pisząc dzisiaj o swoich wątpliwościach dotyczących wyroku w sprawie prokuratora Kazimierza Graffa. Ja również mam pewne wątpliwości. Niestety w omówieniu wyroku nie wspomniano czy sąd zbadał sprawę według trzech głównych wytycznych najznakomitszego prawnika IV RP. Ponieważ jednak nasz tytułowy znawca kuriozów nie przybliżył doktryny i kultury prawnej IV RP postaram się to nadrobić.

Po pierwsze należałoby zbadać czy postępowanie prokuratora Graffa było zgodne z racją stanu bowiem:

Obowiązkiem sądów jest działanie zgodnie z polską racją stanu, z polskim interesem narodowym. Wydaję mi się to oczywiste i chciałem wystosować apel do wszystkich sędziów, szczególnie Sądu Najwyższego, by się tego rodzaju względami kierowali.

Niestety zapodziała mi się gdzieś monografia Jarosława Kaczyńskiego „Racja stanu w orzecznictwie polskich sądów w latach 1918 – 2007” ale tamże zapewne znajdziemy wyjaśnienie tego problemu. Możemy tylko żałować, że sąd nie skorzystał z powołania autora tej pozycji jako biegłego.

Po drugie nie wiemy czy sąd zbadał czy cała sprawa nie zaczęła się aby od jakieś błahostki w rodzaju kradzieży kury, a co jak wiemy dzięki Jarosławowi Kaczyńskiemu bywa czasem istotną okolicznością przy rozpatrywaniu odpowiedzialności za zbrodnie komunistyczne.

I wreszcie na koniec swojego felietonu, Bronisław Wildstein pisze:

Czy tylko dlatego, że wśród prawników, którzy niedawno jeszcze byli sędziami Sądu Najwyższego, znaleźć możemy takich, którzy wydawali z pogwałceniem norm prawa wyroki w stanie wojennym? Czy dlatego, że wyrastające z PRL środowisko sędziowskie dba bardziej o korporacyjny interes niż o elementarne zasady prawa?

Tu odważę się zwrócić redaktorowi Wildsteinowi uwagę, że sprawa niestety nie jest tak jednoznaczna jak w przypadku „Czterech pancernych i psa”. Z generalizacjami nie należy przesadzać bowiem wśród tej grupy może znajdować się ktoś o kim Jarosław Kaczyński mógłby na przykład powiedzieć, iż był „niezwykle efektywnym człowiekiem w realizacji naszego programu naprawy wymiaru sprawiedliwości”.

Dzięki temu widać, że tytuł „Zbrodniarze śpią spokojnie” nie nosi w sobie ani krztyny zazdrości – wygląda na to, że redaktor Wildstein nie ma żadnego problemu ze snem, właściwie chyba udało mu się przespać ostatnie dwa lata.

Kataryna, Pitera, Dorn i „wiedza z miasta”

Słusznie jakiś czas temu Kataryna zwróciła uwagę na tajemnicze dokumenty z „miasta”, które miała otrzymać Julia Pitera. Niedawno natknąłem się na wywiad z Ludwikiem Dornem, który pokazuje, że to źródło wiedzy nie jest mu obce:

Drugim problem był zrost znacznej części otoczenia Marcinkiewicza z Prokomem i blokowanie przez to otoczenie i przez Marcinkiewicza pewnych inicjatyw szkodliwych dla Prokomu. Odczułem to na własnej skórze, bo byłem ministrem właściwym ds. informatyzacji. Chodziło o przedsięwzięcia, które miały uniezależnić państwo od oligarchów informatycznych.

To potężny zarzut wobec Marcinkiewicza, który musi pan poprzeć dowodami.

Wiem – i nie jest to wiedza operacyjna, ale wiedza z miasta – że część współpracowników premiera Marcinkiewicza, kontaktowała się intensywnie ze spółkami z rodziny Prokomu, chociażby ze względu na znajomości z Wiesławem Walendziakiem, wiceprezesem czy prezesem jednej ze spółek Prokomu.

Wygląda na to, że „wiedza z miasta” to standardowe źródło informacji w tzw. „resortach siłowych” a Julia Pitera jako tylko pełnomocnik rządu mogłaby się wiele nauczyć od swojego starszego kolegi – ówczesnego Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Nie można jednak takiego zachowania zaliczyć do przykładu tzw. „dobrych praktyk”, w tych bowiem celował wysoce skoordynowany Zbigniew Wassermann, który zamiast włóczyć się po jakimś nieokreślonym „mieście” dokumenty otrzymywał bezpośrednio na swoją wycieraczkę, zapewne w ramach prenumeraty.

Przypadki Zbigniewa Ziobro – śladami Aleksandry Jakubowskiej

Poseł – członek komisji śledczej – Minister Sprawiedliwości – poseł. Zbigniew Ziobro po przechodzi zaskakującą ewolucję, również poglądów. Prześledźmy ją.

Zbigniew Ziobro AD 2004

Aleksandra Jakubowska pełniąca funkcję sekretarza stanu w Ministerstwie Kultury, działając w wykonaniu z góry powziętego zamiaru w dniu 7 styczniu 2003 roku popełniła przestępstwo usunięcia istotnych zapisów na komputerowym nośniku informacji, tj. czyn z art. 268 § 2 k.k. oraz przestępstwo usunięcia dokumentu, którym nie miała prawa wyłącznie dysponować, tj. czyn z art. 278 k.k. w ten sposób, że poleciła skasować informacje z twardych dysków służbowych komputerów, które obejmowały korespondencję mającą charakter służbowy, a dotyczącą m.in. konsultacji związanych z opracowywaniem projektu nowelizacji ustawy o RTV, w tym projektu rządowej autopoprawki.

Zbigniew Ziobro AD 2008

Natomiast przed oddaniem laptopa poleciłem, by ten twardy dysk, który działał przed moim odejściem, został zapisany programem, uniemożliwiającym dotarcie do danych, które są na nim zawarte – powiedział. Dodał, że postąpił tak, jak postępuje się na całym świecie w instytucjach podobnych do tej, którą kierował.

Nie sądzę, by ktoś mógł uzyskać jakieś dane z tego mojego użytkowania internetu, czy jeśli zdarzyło mi się jakąś notatkę tam zrobić z postępowania karnego – powiedział.