Posts Tagged 'Kaczyński'

Czyjego podpisu brakuje pod Traktatem z Lizbony?

Przy okazji sporu o treść instrukcji na szczyt UE przygotowanej przez rząd dla Prezydenta szef jego Kancelarii Piotr Kownacki stwierdził, że ratyfikacja należy do prerogatyw Prezydenta. I po raz kolejny minął się z prawdą.

Co więcej w tym kierunku brnie też sam Lech Kaczyński: „jeśli chodzi o ratyfikację Traktatu Lizbońskiego to jest to zupełnie inna sprawa”. „To jest w ogóle moje uprawnienie, więc instrukcja rządu w sprawie ratyfikacji traktatu może budzić zasadnicze wątpliwości”.

Przypomnijmy więc, iż tzw. prerogatywami nazywa się samodzielne uprawnienia Prezydenta RP wymienione w art. 144 ust. 3 Konstytucji RP.

Konstytucja RP stanowi, iż co do zasady Akty urzędowe Prezydenta Rzeczypospolitej wymagają dla swojej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów, który przez podpisanie aktu ponosi odpowiedzialność przed Sejmem (por. art. 144 ust. 2 Konstytucji). Natomiast samodzielne uprawnienia Prezydenta sprowadza do wyjątku w postaci listy prerogatyw określonej w art. 144 ust. 3. Tym samym Prezydent może podjąć ważną decyzję w zakresie przyznanych mu prerogatyw a poza nim tylko za zgodą Premiera wyrażoną przez kontrasygnatę.

Jak łatwo samemu się przekonać na liście prerogatyw Prezydenta nie znajdziemy ratyfikacji umów międzynarodowych (w tej kwestii nie ma wątpliwości nawet ulubiony w Kancelarii Prezydenta prof. Sarnecki), co jest zresztą całkiem zrozumiałe w sytuacji gdy Konstytucja powierza prowadzenie polityki zagranicznej Radzie Ministrów.

Tym samym ratyfikacja Traktatu z Lizbony będzie wymagała potwierdzenia podpisu Prezydenta przez Premiera. Instrukcja rządu w tym zakresie jest całkowicie na miejscu bowiem to Prezes Rady Ministrów przez potwierdzenie podpisu Prezydenta bierze odpowiedzialność za ratyfikację Traktatu.

Jeśli ktoś jeszcze miałby wątpliwości co do kontrasygnowania ratyfikacji – poniżej przykład ze schyłkowej IV RP.

Więcej w sprawie kontrasygnaty w moim wcześniejszym wpisie „Prezydent ubezwłasnowolniony częściowo”.

Prezydent ubezwłasnowolniony częściowo

Prezydent RP Lech Kaczyński postanowił ostatnio udzielić wykładu z dziedziny prawa konstytucyjnego. Koncentrując się rzecz jasna na swoich uprawnieniach korzystał chyba z innej Konstytucji więc pozwolę sobie uzupełnić jego wywód w oparciu o Konstytucję RP z dnia 2 kwietnia 1997 r. oraz orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego.

Przy całym politycznym znaczeniu wiązanym z wyborami Prezydenta mało kto zadaje sobie trud żeby sprawdzić, że zakres uprawnień przyznanych mu w tzw. Konstytucji Wielkanocnej jest dość ubogi. Co więcej, tylko wybrane z nich może on wykonywać samodzielnie, bez potwierdzenia przez Prezesa Rady Ministrów. Te wybrane samodzielne uprawnienia Prezydenta są tradycyjnie nazywane prerogatywami.

Konstytucja RP stanowi, iż co do zasady Akty urzędowe Prezydenta Rzeczypospolitej wymagają dla swojej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów, który przez podpisanie aktu ponosi odpowiedzialność przed Sejmem (por. art. 144 ust. 2 Konstytucji). Natomiast samodzielne uprawnienia Prezydenta sprowadza do wyjątku w postaci listy prerogatyw określonej w art. 144 ust. 3. Tym samym Prezydent może podjąć ważną decyzję w zakresie przyznanych mu prerogatyw a poza nim tylko za zgodą Premiera wyrażoną przez kontrasygnatę.

Konstytucja wprost wiąże kontrasygnatę z wzięciem odpowiedzialności przez Premiera poprzez zatwierdzenie przez niego decyzji Prezydenta, który nie ponosi odpowiedzialności przed Sejmem. Ta zasada obowiązuje również w stosunku do kompetencji kreacyjnych Prezydenta tj. powoływania przez niego osób na dane stanowiska.

Zgodnie z katalogiem prerogatyw zawartym w art. 144 ust. 3 Prezydent może bez kontrasygnaty powoływać Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, Prezesa i Wiceprezesa Trybunału Konstytucyjnego, Prezesa Naczelnego Sądu Administracyjnego, prezesów Sądu Najwyższego oraz wiceprezesów Naczelnego Sądu Administracyjnego, członków Rady Polityki Pieniężnej, członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego, członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji , szefa własnej Kancelarii oraz wnioskować do Sejmu o powołanie Prezesa Narodowego Banku Polskiego (celowo nie wymieniam powoływania Premiera i ministrów). Trzeba zaznaczyć, że i w ramach tego katalogu swoboda Prezydenta bywa często dość iluzoryczna jak w wypadku powoływania Prezesa i Wiceprezesa TK spośród kandydatów wskazywanych przez Zgromadzenie Ogólne Sędziów Trybunału.

W pozostałych przypadkach Prezydent musi uzyskać kontrasygnatę Premiera na danym akcie nominacji. Taką ewentualność przewiduje sama Konstytucja pozostawiając poza katalogiem prerogatyw Prezydenta mianowanie Szefa Sztabu Generalnego i dowódców rodzajów Sił Zbrojnych (por. 134 KRP) oraz mianowania ambasadorów (por. art. 133 KRP).

I tutaj dochodzimy do sedna. Czy Premier może odmówić złożenia podpisu? Czy może wpływać w ten sposób na decyzję Prezydenta? Na oba pytania twierdzącej odpowiedzi udzielił Trybunał Konstytucyjny w wyroku dnia 23 marca 2006 r. Sygn. akt K 4/06, rozpatrując bardzo podobną sprawę, zgodności z Konstytucją powoływania przez Prezydenta Przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.

Trybunał rozpatrując przedmiotową sprawę stwierdził

Przyznanie Prezydentowi uprawnienia do powołania i odwołania Przewodniczącego Rady nie może być uznane za zgodne z obowiązującym porządkiem konstytucyjnym. Jak trafnie wskazują wnioskodawcy, akty urzędowe Prezydenta, zgodnie z art. 144 ust. 2 Konstytucji, wymagają dla swej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów (kontrasygnaty). Kontrasygnata jest instytucją konstytucyjną, a więc ustawa zwykła nie może określać, które akty urzędowe podlegają współpodpisaniu, ani też nie może stanowić, które zwolnione są z tego wymogu (zob. A. Frankiewicz, Kontrasygnata aktów urzędowych Prezydenta RP, Kraków 2004, s. 140). Kontrasygnata nie jest czynnością ceremonialną, lecz konstrukcją, która służy wzięciu przez Prezesa Rady Ministrów – który przez podpisanie aktu ponosi odpowiedzialność przed Sejmem – odpowiedzialności politycznej za akt Prezydenta, który nie odpowiada parlamentarnie za swoją decyzję. W konsekwencji oznacza to, że rząd (Prezes Rady Ministrów) stałby się współuczestnikiem decyzji o obsadzie stanowiska Przewodniczącego Krajowej Rady.

(…)

Oznaczałoby to, że powołując (odwołując) Przewodniczącego KRRiT Prezydent RP każdorazowo musiałby uzyskiwać zgodę (podpis, kontrasygnatę) Prezesa Rady Ministrów na ten akt urzędowy. Przyjęcie rozwiązania, zgodnie z którym Prezes Rady Ministrów posiada faktyczny wpływ na obsadę kierowniczego urzędu w KRRiT, uzależnia Przewodniczącego od rządu i tym samym ogranicza jego samodzielność. Rozwiązanie to w konsekwencji ogranicza także niezależność KRRiT – organu państwa wykonującego swoje zadania w obszarze ochrony prawa i kontroli państwowej. Prowadzi także do zachwiania pozycji KRRiT jako szczególnego organu, którego racją istnienia jest wypełnianie zadań w zakresie funkcjonowania mediów elektronicznych niezależnie od rządu.

Cytowane orzeczenie nie pozostawia wątpliwości, iż instytucja kontrasygnaty daje Premierowi „faktyczny wpływ na obsadę” danego stanowiska a on sam staje się „współuczestnikiem tej decyzji”.

Krzysztof Leski w swoim tekście podał kilka trybów możliwej nominacji(jest zresztą jeszcze kilka innych np. wspomniany wyżej wybór spośród kilku przedstawionych kandydatów), tyle że ich zastosowanie nie zmienia ogólnych reguł ustalonych w Konstytucji. Każdy akt Prezydenta musi być bowiem oceniany na gruncie art. 144 KRP.

W powołanym wyżej orzeczeniu Trybunał wyraźnie podkreślił, iż prerogatywy Prezydenta mają charakter wyjątku i powinny być interpretowane ściśle

Art. 144 ust. 3 Konstytucji jest jednym z kluczowych przepisów kształtujących ustrojową rolę Prezydenta w systemie konstytucyjnym. Określa on zakres uprawnień Prezydenta realizowanych poza systemem kontroli politycznej Sejmu, i w tym względzie Konstytucja nie dopuszcza żadnych odstępstw. Trybunał Konstytucyjny wielokrotnie wyrażał pogląd, że kompetencje organów nie mogą być wywodzone na zasadzie analogii, lecz zawsze muszą mieć podstawę w wyraźnie sformułowanym przepisie prawa. Zasada ta odnosi się w szczególności do takich kompetencji organu konstytucyjnego, które mają charakter wyjątku od reguły działania tego organu.

Drugą kwestią jest sprawa ususu oraz tego, że odmowa kontrasygnaty powinna być zdarzeniem wyjątkowym, szczególnie wobec decyzji dotyczących nominacji gdyż wtedy stanowi swego rodzaju wotum nieufności wobec danego kandydata, w dodatku wyrażone na ostatnim etapie.

Po pierwsze, nie przywiązywałbym do dotychczasowej praktyki w tym względzie aż tak wielkiej wagi, szczególnie że jeszcze niedawno typowe kontrasygnowane postanowienie Prezydenta wyglądało tak:

Nie skłania mnie to jednak przecież do wniosku, że decyzja Prezydenta wymaga potwierdzenia przez podpisanie przez osobę o tym samym nazwisku.

Wracając do sprawy nominacji ja proponowałbym Prezydentowi sięgnąć raczej ku procedurze znanej dyplomacji gdzie również państwo wysyłające nie ma co do zasady obowiązku konsultowania osoby swojego przedstawiciela z władzami państwa przyjmującego a jednak to robi by uniknąć sprzeciwu tego drugiego. Prezydent może oczywiście próbować stawiać na swoim, nie konsultując swoich decyzji ale w świetle powyższych argumentów nie wróżę mu sukcesu.

Traktat z Lizbony a suwerenność

Jeszcze Traktat z Lizbony nie wszedł w życie a już mamy dowody na to, że pociąga za sobą ograniczenie suwerenności państw członkowskich. Pierwszym dowodem są naciski na Irlandię drugim ograniczana właśnie suwerenność Polski.

Traktat w art. 6 ust. 2 przewiduje, że wchodzi w życie 1 stycznia 2009 roku, pod warunkiem że zostaną złożone wszystkie dokumenty ratyfikacyjne lub w przeciwnym razie wchodzi on w życie pierwszego dnia miesiąca następującego po złożeniu dokumentu ratyfikacyjnego przez Państwo-Sygnatariusza, które jako ostatnie dopełni tej formalności.

W tym świetle należy się zastanowić dlaczego tak wielu ludzi, w tym również blogerów Salonu 24 chce ograniczać irlandzką suwerenność wmawiając temu małemu krajowi, że już podjął decyzję i nie ma prawa jej zmienić. Otóż z powyższego przepisu wynika, że nie dość, że Irlandia nie jest ograniczona czasowo w swojej decyzji i może dokonać ratyfikacji Traktatu w każdej chwili to jeszcze może się zdarzyć, że zadecyduje o dacie jego wejścia w życie.

Natomiast uznawanie decyzji wyrażonej w czerwcowym referendum za ostateczną jest takim samym ograniczaniem irlandzkiej suwerenności jak naciski na ten kraj by Traktat ratyfikował.

Ze smutkiem przyjmuje też wypowiedzi Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który postanowił uzależnić suwerenne prawo Rzeczypospolitej do związania się i ratyfikacji porozumień międzynarodowych od decyzji obcego państwa.

Możemy odczuwać wiele sympatii do Irlandczyków, do tego kraju w końcu odwoływały się nawet hasła w ostatniej kampanii wyborczej, ale to nie powód by rezygnować z własnej suwerenności.

Z niepokojem oczekuje czy Prezydent RP nie postanowi usankcjonować tego stanu rzeczy proponując wpisanie do Konstytucji, że Rzeczpospolita Polska w swej polityce nawiązuje do szczytnych tradycji solidarności z siłami wolności i postępu, umacnia przyjaźń i współpracę ze Republiką Irlandii.

 

Bronisław Wildstein i kurioza

Publicysta „Rzeczpospolitej” ma rację pisząc dzisiaj o swoich wątpliwościach dotyczących wyroku w sprawie prokuratora Kazimierza Graffa. Ja również mam pewne wątpliwości. Niestety w omówieniu wyroku nie wspomniano czy sąd zbadał sprawę według trzech głównych wytycznych najznakomitszego prawnika IV RP. Ponieważ jednak nasz tytułowy znawca kuriozów nie przybliżył doktryny i kultury prawnej IV RP postaram się to nadrobić.

Po pierwsze należałoby zbadać czy postępowanie prokuratora Graffa było zgodne z racją stanu bowiem:

Obowiązkiem sądów jest działanie zgodnie z polską racją stanu, z polskim interesem narodowym. Wydaję mi się to oczywiste i chciałem wystosować apel do wszystkich sędziów, szczególnie Sądu Najwyższego, by się tego rodzaju względami kierowali.

Niestety zapodziała mi się gdzieś monografia Jarosława Kaczyńskiego „Racja stanu w orzecznictwie polskich sądów w latach 1918 – 2007” ale tamże zapewne znajdziemy wyjaśnienie tego problemu. Możemy tylko żałować, że sąd nie skorzystał z powołania autora tej pozycji jako biegłego.

Po drugie nie wiemy czy sąd zbadał czy cała sprawa nie zaczęła się aby od jakieś błahostki w rodzaju kradzieży kury, a co jak wiemy dzięki Jarosławowi Kaczyńskiemu bywa czasem istotną okolicznością przy rozpatrywaniu odpowiedzialności za zbrodnie komunistyczne.

I wreszcie na koniec swojego felietonu, Bronisław Wildstein pisze:

Czy tylko dlatego, że wśród prawników, którzy niedawno jeszcze byli sędziami Sądu Najwyższego, znaleźć możemy takich, którzy wydawali z pogwałceniem norm prawa wyroki w stanie wojennym? Czy dlatego, że wyrastające z PRL środowisko sędziowskie dba bardziej o korporacyjny interes niż o elementarne zasady prawa?

Tu odważę się zwrócić redaktorowi Wildsteinowi uwagę, że sprawa niestety nie jest tak jednoznaczna jak w przypadku „Czterech pancernych i psa”. Z generalizacjami nie należy przesadzać bowiem wśród tej grupy może znajdować się ktoś o kim Jarosław Kaczyński mógłby na przykład powiedzieć, iż był „niezwykle efektywnym człowiekiem w realizacji naszego programu naprawy wymiaru sprawiedliwości”.

Dzięki temu widać, że tytuł „Zbrodniarze śpią spokojnie” nie nosi w sobie ani krztyny zazdrości – wygląda na to, że redaktor Wildstein nie ma żadnego problemu ze snem, właściwie chyba udało mu się przespać ostatnie dwa lata.

Prezydent Lech Kaczyński i problemy z alkoholem

Odnosząc się do zarzutów posła Palikota, prezydencki minister Robert Draba odważnie oświadczył „Prezydent nie miał i nie ma problemów z alkoholem”. Muszę mu pogratulować tak dogłębnej wiedzy dotyczącej przeszłości jego pryncypała, wypada jednak dodać pewne szczegóły. Oddajmy głos Lechowi Kaczyńskiemu:

-Kiedy nastąpiła inicjacja alkoholowa?
-W dziewiątej klasie. W ósmej byliśmy z Jarkiem na szkolnej wycieczce w Gdańsku, to już niektórzy popijali a my jeszcze nie. Ale potem piło się winko, głównie dla podkreślenia dorosłości. Upiłem się po raz pierwszy po dopuszczeniu do matury. Pojechałem z Tadkiem do Legionowa, bo on miał wtedy wolną chatę. Jak idioci kupiliśmy sobie pomarańczówkę i wino. Po prostu nie znaliśmy się na wódkach i nie wiedzieliśmy, że trzeba unikać mieszania. Kiedy wracałem, Jarek już czekał na mnie na ulicy, bo wcześniej zadzwoniłem do domu ze stacji. Ale wszystkiego nie pamiętam. Wiem, że długo nie mogłem patrzeć na alkohol. Ale już na bal maturalny kupiłem najczystszą wódkę?
-Jak to się skończyło?
-Ja znałem w tej szkole sporo kolegów z innych klas, z tak zwanego „klopa”, czyli z palenia na przerwach. Między innymi niejakiego Żyliszkiewicza, najczystszej wody szkolnego chuligana. On się dowiedział, że mam wódkę i prosi: daj się napić. Jak się przypiął do butelki, wypił od razu z gwinta z połowę. Byłem zadowolony, bo sam nie miałem na nią specjalnej ochoty. Mija parę minut a Żyliszkiewicz pada sztywny. Przeleżał cały wieczór. Piwo zacząłem pić na studiach, chociaż go wtedy nie lubiłem. Robiłem to dla towarzystwa.
-Sympatycznie Pan wspomina tamte czasy?
-W sumie tak, choć czekałem z utęsknieniem na studia.

Studia będące okresem picia piwa, którego się nie lubi nie były pewnie zbyt przyjemne ale prawdziwa próba dla Lecha Kaczyńskiego nadeszła dopiero wiele lat później z chwilą rozmów w Magdalence. Wspomnienie tego faktu skłania go zrazu do gorącego dementi:

-Nie piliście?
-Aż tak to nie. Ale ja piłem bardzo mało

Poświęcenie dla Ojczyzny wypada docenić, z chwilą kiedy wprawiony w bojach Lech Kaczyński precyzuje co to dla niego znaczy mało:

…posadzono nas przy dużym stole, a Kiszczak powiedział, że tutaj się naradza zwykle ze swoimi oficerami i że jest pełna demokracja – pierwsze 20 kolejek każdy musi wypić, a później to już jak kto chce.

I wszyscy wiemy, że wynik mógł być tylko jeden – Czesiu pije „karniaka” a Lesiu zaciera rączki.

Kaczyński Kiszczak Magdalenka

Wszystkie cytaty pochodzą z książki „O dwóch takich… ALFABET braci Kaczyńskich”, Wydawnictwo M, Kraków 2006 r.

Prezydent RP, Oddział Zamiejscowy w Juracie

Przy okazji zamieszania z częstymi lotami Lecha Kaczyńskiego na Hel właściwie nikt nie pyta o cel tych podróży. A przecież z ich liczby wynikałoby, że prezydent często urzęduje w Juracie zamiast w Warszawie. Nic mi nie wiadomo o tym by tamtejsza rezydencja prezydencka była wynajmowana na zasadzie time sharing.
Przy nikłych i realizowanych głównie w formie pisemnej kompetencjach głowy państwa taki wybór Lecha Kaczyńskiego ma poza kosztami również dobre strony. W końcu generałowi Jaruzelskiemu nie zrobiłoby pewnie różnicy gdyby jego odznaczenie zostało formalnie nadane poza Warszawą.
Dodatkowo, korzystając z zalet morskiego klimatu dobrze wpływającego na stan zdrowia, Lech Kaczyński może się jednocześnie odseparować od urzędników jego Kancelarii, którzy już nie raz wprowadzili go w błąd. Przeniesienie siedziby pozwoli uniknąć też tak kłopotliwych sytuacji jak wizyty osób zdążających właśnie do któregoś z oligarchów.
Praktycznie wszystkie sprawy poza tymi wymagającymi osobistej obecności i tak w stolicy załatwi za Lecha Kaczyńskiego jak dotąd wicerezydent Michał Kamiński. Zaoszczędzone środki można przeznaczyć chociażby na wczasy z BOR, które ostatnio propaguje minister Anna Fotyga.

Edukacja Zbyszka Ziobro

Obserwując byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę można mu tylko współczuć, że dowiaduje się on co chwila różnych nowych, perwersyjnych rzeczy będąc im poddany niczym ofiara praktyk markiza de Sade.
Pierwszym podszeptem Złego naruszającym nieskalaną duszę Zbyszka było szatańskie domniemanie niewinności, które jakoby nie pozwala ministrowi demokratycznie wybranego rządu nazywać kogo zechce – zabójcą.
Zdecydowanie złą wiadomością z drzewa poznania dobra i zła była informacja, że areszt jest jedynie tymczasowy, nawet wobec osoby wspaniałomyślnie wskazanej przez tego ministra demokratycznie wybranego rządu.
Patriotyczne serce Zbyszka, nawet gdy będzie się go nazywać „polskim Eliotem Nessem”, od razu wyczuje fałsz w przeszczepianiu na polski grunt anglosaskiego, barbarzyńskiego pojęcia konfliktu interesów. Przecież stanowiąc prawdziwe przedmurze polskiego systemu prawnego nasz oddany Prokurator Generalny potrafiłby się sam przesłuchać, nie tracąc ani krztyny ze swojego legendarnego obiektywizmu.
Dlatego boję się pomyśleć do jakiego zdeprawowania umysłu naszego brylantu aplikacji prokuratorskiej dojdzie w momencie gdy dowie się on, że istnieje tak zgniła moralnie instytucja jak tajemnica adwokacka, która narusza Jego święte prawo do poznania wynagrodzenia każdego adwokata bez zgody jego klienta.
I tylko dziw bierze, że na koniec ten nasz polski heros, Magister Sprawiedliwości nie schronił się jeszcze w objęciach swojskiego terminu, ukutego przez inną tęgą prawniczą głowę:

w… „kręgu podejrzeń”.

Nowy 13 grudnia – ostatnia niespełniona obietnica Jarosława Kaczyńskiego

Po koniec września na rzeszowskiej konwencji PiSu ówczesny premier Jarosław Kaczyński zapowiedział, że zwycięstwo PO w wyborach oznacza „nowy 13 grudnia 1981 r.”. Platforma ostatnie wybory wygrała, wyglądam dzisiaj za okno i jakoś nie widzę transporterów opancerzonych. Nie widać również zapowiadanej przez Kaczyńskiego koalicji PO-LiD.

 

Styl azjański, wykształcony przez wcześniejszych sofistów, charakteryzował się patosem, skłonnością do deklamacji, używaniem jaskrawych określeń, retorycznych pytań. Obliczony był głównie na wywołanie efektów emocjonalnych.

Nie pamiętam już jak słowa premiera tłumaczyli jego wyznawcy i gwardia przyboczna z Gosiewskim na czele ale mam dla Prezesa Kaczyńskiego jedną radę – warto by w przyszłości skorzystał z mądrości starożytnych. Obietnic w najbliższym czasie raczej nie będzie miał okazji składać ale niech weźmie sobie poniższy przykład do serca:

Wybitnym mówcą był zwłaszcza Gajusz Grakchus, reprezentujący demagogiczny, azjański typ wymowy. Plutarch podaje, że Gajusz miał niewolnika, specjalnie uważającego na to, by pana swego temperować w momentach największego zapału retorycznego.

Ktoś zgłasza się na ochotnika?

Cytaty pochodzą z R. Łuczywek, O. Missuna „Sztuka wymowy sądowej”, Wydawnictwo Prawnicze, Warszawa 1982.

Dlaczego nie warto odchodzić z PiS

Zaskakujący jest ton niektórych komentarzy w kontekście sporu dotyczącego wiceprezesów PiS. Szczególnie tych sugerujących, że buntownicy założą nową partię. Ten scenariusz opisuje też Igor Janke w podsumowaniu swojego artykułu „Zakon Kaczyńskiego nie wygra wyborów”. Na takie zagrożenie pośrednio zdaje się też wskazywać Jarosław Kaczyński. Mimo wszystko takie rozwiązanie jest wątpliwe.

Praktycznie, bowiem z żadnej partii z obecnych w Sejmie nie opłaca się odchodzić by założyć nową. A przynajmniej nie w tym momencie. Na dzień dzisiejszy powodów, dla których nie warto odchodzić z PiS jest co najmniej:

 

36 071 567

 

Tyle w przybliżeniu w złotych wyniesie w przyszłym roku (i kolejnych do końca kadencji) subwencja budżetowa dla partii Prawo i Sprawiedliwość. Zastanawiające jest jak wielu komentatorów snując rozważania na temat przyszłych rozpadów partii ignoruje aspekt finansowy. Obecny model finansowania partii politycznych z subwencji budżetowej, której wysokość zależy od wyniku uzyskanego w wyborach do Sejmu poważnie faworyzuje obecne już w parlamencie ugrupowania wobec konkurencji.

Rezultatem wprowadzenia tego systemu finansowania jest stopniowa stabilizacja sceny politycznej. Co samo w sobie nie jest niczym złym natomiast czasem w powiązaniu z systemem finansowania może wzbudzać wrażenie „barier wejścia”. Zabawne, że jedynymi ekspertami, którzy poruszyli w mediach tę właściwość istniejącego systemu byli Jadwiga Staniszkis i Ireneusz Krzemiński oczekujący na przesuwaną godzinę ogłoszenia sondaży w Wieczorze Wyborczym.

Nie sposób bowiem nie zauważyć, że w przeciwieństwie do partii, które „załapały się” na jak widać znaczne subwencje nowe partie chcąc wejść na polityczny rynek muszą pozyskać i zaryzykować znaczące środki finansowe. W tym czasie istniejące partie mogą spokojnie budować z tych pieniędzy swój aparat. W ubiegłych wyborach mogliśmy też zobaczyć co dzieje się z partiami, które jak LPR czy Samoobrona straciły płynność finansową co było jedną z przyczyn ich porażki.

Na koniec warto jednak zwrócić uwagę, że jedynym „oknem transferowym”, dzięki któremu całkowicie nowa partia ma szansę przebić się do Sejmu są wybory prezydenckie. Ale to również wymaga nakładów finansowych no i odpowiedniego kandydata, na którego plecach można by zbudować popularność i wjechać do Sejmu. Przyda się też sprzyjający kalendarz wyborczy – taki jak w latach 2010-2011. Najpierw wybory prezydenckie – potem parlamentarne. Ale to tego pozostało sporo czasu…i wtedy znajdą się chętni do finiszowania zza pleców lidera.

I wracając do sporu w PiS, łup wyborczy leży już w ładowni, teraz buntownicy muszą się poważnie zastanowić – czy warto skakać za burtę, czy może lepiej spróbować wyrzucić za nią kapitana.

Jak na razie jeden mówi, że kapitan jako jedyny potrafi kierować okrętem, drugi chce wywalić jego ulubionego chłopca okrętowego, a trzeci liczy na poparcie braci ze swojego śródlądowego portu.

Komisja Weryfikacyjna – ostatnie słowo należy do Tuska

Przy okazji awantury z przenosinami akt Komisji Weryfikacyjnej tradycyjnie nikt z dziennikarzy nie zadał sobie trudu sięgnięcia do odpowiedniej ustawy. A ta wraz z aktami wykonawczymi pokazuje, że Komisja nie jest prywatnym folwarkiem Olszewskiego czy Macierewicza.

Ustawa z dnia 9 czerwca 2006 r. Przepisy wprowadzające ustawę o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego oraz ustawę o służbie funkcjonariuszy Służby Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służby Wywiadu Wojskowego, jest co prawda napisana koszmarnie pod względem legislacyjnym ale wynikają z niej dwa konkretne, istotne uprawnienia premiera.

Po pierwsze, zgodnie z art. 63 ust. 8 ustawy premier w drodze zarządzenia, ma obowiązek określić termin zakończenia działalności Komisji Weryfikacyjnej. Jarosław Kaczyński takie zarządzenie wydał już po wyborach ale nowy premier może je zmienić.

Po drugie i ważniejsze premier w drodze rozporządzenia określa szczegółowy tryb działania Komisji Weryfikacyjnej, sposób przeprowadzania i dokumentowania dokonywanych przez tę komisję czynności, tryb postępowania z dokumentami oraz formy i tryb współdziałania z Komisją Weryfikacyjną Szefa WSI, Komisji Likwidacyjnej oraz Szefów SKW i SWW, uwzględniając konieczność zapewnienia prawidłowej i efektywnej realizacji zadań tej komisji oraz wymogi dotyczące ochrony informacji niejawnych.

Nie ma żadnych przeszkód by w takim znowelizowanym rozporządzeniu zapisać miejsce przechowywania akt Komisji Weryfikacyjnej. Bo przecież jeśli wierzyć Janowi Olszewskiemu tylko takie zostały przewiezione do siedziby Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

Niezależnie więc od powołania bądź nie przez Donalda Tuska członków Komisji Weryfikacyjnej i tak najważniejsze uprawnienia pozostają w jego ręku. Jedna decyzja i akta jadą w odwrotnym kierunku.

Po co więc był ten cyrk z przeprowadzką?